sobota, 6 lutego 2010

Lourdes vs Antychryst

A priori zapowiadał się ciekawy pojedynek. Obejrzane dwa dni pod rząd, prawie w tym samym muranowskim fotelu.

Zwycięzcą bez większego wysiłku L ale co z tego? I jeden i drugi dość mnie wynudziły. No, nie zaprzeczę, wysmakowane obrazy w A miłe dla oka są, zwłaszcza jakby się było pod wpływem czegoś, to dodatkowe efekty mniam mniam... Ale symbolika dość nachalna i kulturowa i psychoanalityczna. Efekt obrazoburczy może 10-15 lat temu byłby mocny, ale teraz - eee tam. Zastanawia mnie tylko w przypadku filmu LVT (bardzo lubię skróty trzyliterowe, zwłaszcza wymawiane po angielsku - elviti), czy on to wszystko na poważnie, czy z dystansem i diabolicznym uśmiechem... Pewnie w wywiadach coś na ten temat jest, może nawet poszperam. Aha, i do tego te zwierzątka pseudobaśniowe: zmarnowany lisek, wypłoszony jelonek (sarenka chyba) i jęczący kruk. Nie bardzo to do mnie.

Za to pani z Austrii już ciekawiej obserwuje, prawie dokumentalnym szkiełkiem i okiem, co się na pielgrzymce dzieje, jak cuda się zdarzają (albo nie) i co na to Pan, Pani, Wójt i Pleban. Najgorzej, najbanalniej wypada księżulo - ale celnie. A reszta towarzystwa? Złośliwości, gierki, zazdrości, namiętności - to wszystko dość subtelnie podejrzane. Kwestia wiary/niewiary, religii/niereligii są tu tłem i pretekstem. Codzienność i życie ziemskie. Dobrze sfilmowane, zagrane. Może jestem zbyt krytyczny? Jury głównego, warszawskiego, konkursu 25. WFF wybrało ten film, ale nie wiem, jak snuli historie i sklejali obrazy pozostali artyści.

ps. W roli siostry przełożonej (?) opiekunek pielgrzymów z krzyżem maltańskim na płaszczu Elina Lowensohn, którą pamiętam z postmodernistycznej historii o rodzinie nowojorskich wampirów pt. Nadja. Ot taki flashback.

Brak komentarzy: