wtorek, 16 lutego 2010

Autor widmo

Wróciłem właśnie z Berlina - o samym Berlinale nie dziś. W piątek byłem na światowej premierze Ghost writer'a. Dawno nie cieszyłem się tak filmem, nie tylko na rozrywkowo, ale i na coś więcej.

Ręka reżysera - mistrzowska, widoczna z każdym koralikiem nanizanym na nitkę. Od pierwszej do ostatniej sceny. Wszystko klimatycznie sfilmowane. A pisząc klimatycznie mam na myśli kilka aspektów. Całość narracji prowadzona bez fajerwerków, ale z tlącym się napięciem, bez zawrotnych zwrotów akcji, najbardziej intensywnym momentem jest chyba scena pościgu za głównym bohaterem, ale to taki quasi-pościg. Hołd złożony samemu Hitchcockowi (to nie ja - to któryś z recenzentów), ale i innym kryminałom lat 50. i 60. Atmosferę buduje, ale nie przerysowuje jej, muzyka Alexandre'a Desplat - bynajmniej adekwatnie się odbijają w sobie nawzajem: atmosfera z muzyką. Do tego dołóżmy jeszcze zdjęcia Pawła Edelmana (kadry gdzie rozmyślnie przypadkowo coś w tle) i obrazy, zarówno zewnętrzne (niby wschodnie wybrzeże USA, a to północne Niemcy), jak i wnętrz - dom Langa zabójczo surowo-betonowy, nowoczesny, minimalistyczny (piękny, okna na całe ściany - chcę go mieć!). Czytałem recenzję w Variety, w której skrytykowano grę głównych aktorów, a ja wychodziłem z kina z radością, że chłopiec z Trainspotting wrócił na dobre tory (wreszcie).

Miałem też wrażenie, że elegancko tym filmem artysta pokazuje środkowy palec instytucjom w Ameryce, które chcą oplatać świat swoimi mackami.

Żeby było jasne - to nie arcydzieło, ale poziom mistrza.

ps. Powiem szczerze, że przejście czerwonym dywanem, tym samym po którym zaraz przechodzi Ewan McGregor i Pierce Brosnan, pod lufami paparazzi, robi wrażenie.

Brak komentarzy: