wtorek, 4 stycznia 2011

Moon

Uff... Odetchnąłem. Nie obejrzałem tego filmu ani na 25. WFF ani kiedy wszedł do kin (choć to całkiem niedawno było), ale udało mi się od niego zacząć 2-0-2.

Oooo, bardzo przyjemnie.

Po pierwsze zaczęło się od czołówki - małe dziełko może nie arcy, ale dopracowane, precyzyjne, wprowadzające w estetykę filmu.

Po drugie - właśnie estetyka. Sci-fi w starym stylu, lekko przybrudzona, chropowata, prawie monochromatyczna. Prosta, skuteczna. Świetny robot-opiekun Gerty (z hipnotycznym głosem Kevina Spaceya).

Po trzecie - historia. Intrygująca, oszczędna, zaskakująca.

Po czwarte - do przemyślenia. Ja akurat nie zastanawiałem się (wiem, że są tacy, co się szyderczo uśmiechną...), co by oznaczało w praktyce sklonowanie. I tu ten temat jest ciekawie wprowadzony.

Po piąte - muzyka. Od razu nuta wpadła mi w ucho przygotowane przez Darrena Aronofsky'ego - tak, to Clint Mansell i jego kosmiczno-dźwięczno-stalowa melodia.

A to że ojcem reżysera jest David Bowie to zupełnie w tym przypadku marginalne (dla filmu, bo dla marketingu pewnie nie...).