czwartek, 30 grudnia 2010

Mr. Nobody

Ja chcę iść na produkcję hollywoodzką! Tak zakończyłem seans wczorajszy.

Nienawidzę spóźniać się na filmy, ale trochę posypało, pograłem w piłkę i kwadrans za nami. Ale miły Pan Bileter opowiedział - na początku był wodór a potem Wielki Wybuch. Miło z jego z strony, prawda?

Niestety potem było gorzej - po co to taki film robić? Żeby pokazać, że może być różnie w życiu? W zależności od wyboru? To już było i lepiej... Że może są inne wymiary, również czasowe i jak to może wyglądać? Nudaaaaaa!!!

To mieszanie czasów, postaci bardzo irytuje, nic nie wnosi i wciąż prowokuje pytanie - ale po co?!

Zdjęcia ładnawe, efekty specjalne i wizualne - wtórne, nużące...

Jednym słowem - porażka.

Wiele filmów mnie ominęło, a ten wybrany na koniec - znużył. Jestem przekonany, że w Nowym, zaraz za rogiem coś znajdę ciekawego. Nie ma pustki.

środa, 29 grudnia 2010

Zwerbowana miłość

Oj, w tym roku to słabo z pisaniem, bardzo rzadko, zresztą wizyty w kinie też sporadyczne. Inne sprawy, inne.

Fejsbukowo wygrałem (ale sukces, o matko!, kto-pierwszy-ten lepszy...) zaproszenie na pokaz "Zwerbowanej miłości". Zapowiadał się przyjemny kryminał, z epoką w tle.

Nuda, ani specjalne zwroty akcji, ani suspens... Oparte na faktach, ale jakoś nie bardzo to zainteresowało kogokolwiek, żeby jakiś odzew w prasie był. Czyli nieważne?

Malowanie tła - sztampowe, Lady Pank itp...

Szkoda czasu, jak będzie w tv - można jednym okiem. Drugim - dla Joanny Orleańskiej, dobra gra.

wtorek, 28 września 2010

Matka Teresa Od Kotów

Film zirytował, pozostawił rozdrażnienie, a nie odpowiedzi. Co z tego, że reżyser tłumaczył, że niby on tak specjalnie, takie niedomówienia i bla bla bla.

Tropy są podrzucane, ale bez dopowiedzenia, nawet zawoalowanego. Naprawdę nie potrzebuję dużych liter od razu, ale żeby to sens jakiś miało, a zwłaszcza, że autor miał ambicję wytłumaczenia czegoś, pokazania zła. Słabo to wyszło. Że wojna? Że może molestowanie? Że psychotronika? Szaleństwo?

Kościukiewicz gdzieś między Leo Di a Marlonem Kowalskim z Nowego Orleanu. Się sprawdza, ale jako wyabstrahowany element pod tytułem gra aktorska, postać filmowa, ale nie integralny składnik tej historii. Że niby szaleństwo z czarną magią w mixie? Nie nie, nie kupuję tego.

Choć forma atrakcyjna, to zawartość ulotniła się.

Największa żenada? Scena pielgrzymki: po co, fatalnie niewiarygodne, sztuczne i na dodatek w scenerii mostu warszawskiego tak często wykorzystywanego w serialach czy komediach romantycznych. Naprawdę tam to trzeba było kręcić? I te szpilki... Scenariuszowe dziadostwo.

ps. Cieszę się, że Michał Oleszczyk na Ostatnim fotelu wyraził już podobną opinię, dużo zgrabniej, więc odsyłam z czystym sumieniem (po prawej stronie od bloga patrz i klikaj).

Warszawski Festiwal Filmowy

No i znowu październik tuż tuż i kolejny WFF przed nami.

Od dziś pełny program na stronie.

Zachęcam, polecam, zapraszam.

czwartek, 26 sierpnia 2010

Incepcja

Po pierwsze: nie ma takiego słowa w języku polskim, no niestety, kalka i po co? Żeby ciemny lud od razu wiedział, że chodzi o TEN słynny film?

Po drugie: słynny film (już zanim powstał)?! Tylko to ciśnie mi się na usta: wiele hałasu o nic. Przerost formy (i famy) nad treścią.

I dalej: obsada a priori - bomba. Hmmm... Di Caprio lubię, gra tak, że z ciekawością się na niego patrzy. Cillian Murphy - ta twarz, ta demoniczno-psychotyczna twarz... Tyle dobrego.

Próbuje to wszystko być stylowe, metafizyczne, wieloznaczeniowe, a to nawet nie jest jakaś rewelacyjna rozrywka. Nawet takiej prostej osobie jak ja kompletnie nie sprawia trudności utrzymanie się w kilku warstwach naraz. Bo nie ma w nich zagwozdek, uników, zaników i prześwietleń oraz zaburzeń. I o matko moja! Te strzelaniny! A ja przecież lubię strzelaniny... Ale tu za każdym razem kłopoty = sieczka z broni palnej...

No i znaczący podkład dźwiękowy (tik tak), znaczące imię (u Wachowskich to Morfeusz COŚ znaczył), film o niczym. Ok - o niczym w porównaniu do tego, o czym rzekomo miał być, nowatorski, ważki itp.

Ciekawe czy będzie Incepcja 2 ? ;)

Na obronę (delikatną) niech będzie to - sugestywnie wpłynął na śnienie...

piątek, 20 sierpnia 2010

Poważny człowiek

Alem leniwy tego lata, a może aktywny inaczej po prostu?

Ostatni film Coenów jest z tych, które zostawiają w głowie absurdalne dialogi i scenki, parę śmiesznych puent do-powtarzania-sobie-między-tymi-co-widzieli (accept the mystery), no i jest rozrywką z klasą, zwłaszcza w czas (jedno z ulubionych teleekspresowych zwrotów) letniej kanikuły.

Wesoło, inteligentnie, przyjemnie.

piątek, 30 lipca 2010

samotny mężczyzna

ciekawy wybór, jak na powrót na łono, nieprawdaż?

w planach były inne pomysły, ale wybrałem bieżącą wizytę w muranowie.

zasłużony oskar dla p. firtha? no, nie dziwi, tak, na pewno.

pojadę banałem: smutny film o miłości. po prostu.

pięknie, bez złośliwości, wystylizowany, lata 60., LA, homoseksualizm. zabiegi formalne (zwolnienia w przepływie kadrów, różne faktury obrazów, blade-do-podkręconych-w-jednym-ujęciu kolory), scenografia, ale też product placement (lodówka general electrics, takież zegary, lucky strike'i) z zawoalowanym klimatem, przypadkowo poznany madrileńo carlos (ładny chłopak, ładnie ubrany, ładny akcent ;)).

ps. zachęcający trailer TETRO f.f. coppoli - vincent gallo, maribel verdu, czarno-biały obraz przywołujący, nie, nie lata 40. w pierwszej kolejności, ale jarmuscha. zresztą - proszę zobaczyć:

niedziela, 25 kwietnia 2010

Co nas kręci, co nas podnieca

Niedzielny przedpołudniowy seans, wiosna w mieście, głowa zrelaksowana a nieskora do powagi taki film przyjmuje w takich warunkach z radością. Jak niektórzy częstą wizytę w teatrze 'Kwadrat' bądź 'Komedia', gdzie szeptem chwalą się, że rozpoznają kolejnych Mroczków, Lubiczów czy inne Ule. Tak ja rozpoznałem z płytką (ale jednak rozległą) przyjemnością neurotyczne trajkotanie starego Allena. O niebo, moim zdaniem, lepsze niż Vicky, skupienie na gadaniu, bez efekciarskiego otoczenia, czy podkreślania urody aktorów. Za to mnie taki Nowy Jork bardziej przyciąga i pociąga niż pocztówkowa Barcelona.

W ogóle ten film jest teatralny, ale powtórzę - w tej konwencji było miło. Bez puent, opisów ni analiz - film mnie nie znudził, nie rozczarował (bo niczego nie oczekiwałem?). Takiego kina czasem też potrzebuję.

Ja, też!

Szkoda, że nie widziałem tego filmu podczas Tygodnia Hiszpanów, gdyż albowiem wystawiłbym wówczas lepszą ocenę (mojej) kompozycji programowej.

Słowa - klucze, które narzucają się i które zostały użyte przez innych, pominę. Chciałbym zwrócić uwagę tylko na jedną rzecz (oczywiście, jak cały blog, subiektywną): wrażenie, że aktor grający Daniela, ODGRYWA również jego zespół Downa. Że doskonale się zakamuflował, nie przymierzając jak De Niro. Naprawdę szacunek.

Idźcie do kina, polecam.

czwartek, 1 kwietnia 2010

Różyczka

Uprzejmnie donoszę z przyjemnością, że film mnie się podobał. Tow. Więckiewicz, nasz agent-o-tysiącu-srebrno-ekraniastych-twarzy, wywiązuje się z zadania bez zarzutu. Tow. Boczarska, jak to się w szkole pisało na wypracowaniach, dostępuje dynamicznej przemiany postaci, ale jest wiarygodna, co w naszych szeregach istotne jest. Historia miłości do obu mężczyzn (a propos tow. Seweryna - on chyba nie jest towarzyszem, raczej wysoko urodzonym wieszczem) zachowuje autentyczność i, powtórzmy raz jeszcze, wiarygodność. No bo jakby nie było to wiarygodne, to jak wierzyć naszym służbom?
Czasy pokazane również wiarygodnie. Ciekawe, że wieki mijają, a metody zostają. To pewnie dlatego, że sprawdzone i wiarygodne.

Drodzy Towarzysze! Kawał sprawnie pokazanej Historii i historii. Na pewno do archiwum i młodzieży pokazywać. Męską część zachęci niewątpliwie tow. Boczarska (tu wstawić obleśny rechot starego dziada).

O czym z uniżonością informuje, jak zwykle

ŻYCZLIWY

poniedziałek, 29 marca 2010

Wyspa tajemnic

Jakiś ten zeszły tydzień kinowo pechowy... No, może nie powinienem zrzucać na pecha, przecież wyborów dokonywałem świadomie. A że tak się ułożyło...

Zorientowałem się, że są tacy, których ten film zachwyca, i tacy dla których to porażka reżysera.

Mnie nowy film Scorsese nie zmusił do intelektualnej gry, ani nie postraszył. Irytowały mnie sny, reminiscencje wojenne i nie tylko. Chciałbym wierzyć (trzeba by się twórcy zapytać), że pewna niechlujność w montażu, to zamierzony efekt (a la błąd w matriksie). Od pewnego momentu przestało mnie intrygować rozwiązanie, a forma przerosła treść.

Za każdym razem gdy w kinie spędzam ponad 2 godziny i się nie nudzę, a mam jednak poczucie, że na słabym filmie byłem, zastanawiam się, czy to tylko sprawny rzemieślnik z Hollywood tak potrafi? Bo zdarza się to tylko na produkcjach zza oceanu. A może zahipnotyzowanie bajaniem?

ps. wychodząc z kina usłyszałem, jak Pewna Pani, dziiiwnej aparycji, zwróciła się do Pana z dziiiwną aparycją, lekko się śmiejąc: eee tam, ja to się przez 15 lat w Tworkach na takich napatrzyłam...

sobota, 27 marca 2010

Hiszpanie w Warszawie (i nie tylko) odc. 2 i ostatni

Znowu 2 filmy, średnie.

Numero Tres (żeby być konsekwentnym): Strona B.

Chodzi o to, że różni muzycy z Barcelony (tak, tak, to znowu ona...), na co dzień grający w różnych ensemble'ach, miejscach itd., spotykają się przy jednym projekcie. A wszystko to służy pokazaniu przekroju aktualnych stylów, środowisk, miejsc, muzycznej panoramy Książęcego Miasta. No, za muzyką to ja jestem, zwłaszcza instrumenty dęte mnie poruszyły. Niemniej ten film jest tylko zapisem 'tu i teraz', co jest niewątpliwie podstawowym zadaniem dokumentu, a ja jednak wymagałbym od przedstawiciela tego gatunku WIĘCEJ, znacznie WIĘCEJ. Natomiast bardzo lubię muzykę na dużym ekranie - Shine a Light Stonesów mnie pochłonęło, wciągnęło do środka. I dlatego nie nudziłem się we środę, ale średnio było.

Numero Cuatro: Seks, kłamstwa i narkotyki*

I rzeczywiście te trzy słowa stanowią podstawę scenariusza filmu. Jeśli chodzi o seks, to Hiszpanom pokazywanie go wychodzi bardzo dobrze, naturalnie, boleśnie i radośnie, beż żenady, z całą krwisto-spoconą cielesnością i zmysłowością. Co do całości - obejrzałem, posłuchałem, nawet chwilę się pośmiałem, ale to dla młodszej młodzieży :) Tyle na ten temat.

* Tytuł hiszpański Mentiras y Gordas, czyli Kłamstwa i Grube jest bardziej subtelny, choć polski od razu przedstawia temat filmu od a do z. To tak na marginesie.

środa, 24 marca 2010

Hiszpanie w Warszawie (i nie tylko) odc. 1

Trwa 10. edycja TKH.

Widziałem dwa filmy.

Jeden słaby, drugi bardzo słaby (choć wiem, że uznawany za arcydzieło - dla hiszpańskojęzycznych - tu więcej).

1. 3:19*

Historia trzech młodych przyjaciół z których jeden (Ilan) umiera na raka. Motyw przedstawiony, zwłaszcza jak na nasze realia, momentami wręcz obrazoburczo - vide picie wody z prochami bohatera przez los przeznaczoną mu (?) dziewczynę. Zresztą wokół tego motywu kręci się ten film, ale za dużo łopatologicznego zwracania uwagi na przeznaczenie. Choć reżyser podpiera się (w miarę zręcznie) cytatami z Nieznośnej lekkości bytu Milana Kundery** i interesującą animacją (fajna kreska) o życiu XIX-wiecznego matematyka Evariste'a Galois, ocena filmu, jako rzekłem - słabo.

Prace Galois, docenione pośmiertnie, są uznawane za prekursorskie w dziedzinie teorii grup, jednej z obecnie głównych gałęzi algebry. M.in. wykorzystuje się ją w genetyce - i tu właśnie było nawiązanie do filmu: austriacki biolog dzięki niej wykazywał, że (w wielkim skrócie) to co podobne przyciąga się i nawet w wielkim, zróżnicowanym zbiorze, takie elementy się odnajdują. Teoria i sam Galois stanowili również temat pracy magisterskiej Lisy (rzeczonej wybranki losu Ilana) - tak wyjaśnia się, przez większą część filmu niezrozumiała, wspólnota animacji o Galois i historii Ilana & co. .

Nie to żebym się wymądrzał, wręcz przeciwnie - właśnie poczułem jaki jestem bezradny i jak daleko odszedłem od matematyki, która przez wiele lat mi towarzyszyła. Szczerze? Zatęskniłem za radością rozwiązywania równań... Serio.

Zabiegi scenariuszowe z przeskakiwaniem w czasie ciekawe, ale nie jakieś bardzo. Sprawne, ok.

Akcja dzieje się w Walencji, a ja ze swoim skrętem na Iberów mogę się wgapiać w ekran ze zdjęciami stamtąd bez chwili wytchnienia... Zboczenie, wiem.

* Księga Rodzaju - i tak na końcu czeka nas proch, pył i mgła.
** "...czy wydarzenie nie jest tym bardziej znaczące i wyjątkowe, im więcej potrzeba było przypadków, aby mogło nastąpić? Tylko przypadek może wyglądać jak wysłannik losu. To, co jest nieuchronne, czego się spodziewamy, co powtarza się codziennie, jest nieme. Tylko przypadek do nas przemawia."

2. W budowie

Bardzo słaby i gdyby nie to, że dotyczy ukochanej Barcelony, a w szczególności przebudowy placu Raval, gdzie nie raz*** jedliśmy kebaby i popijaliśmy piwko, a rozmowy głównie kręciły się wokół barw blaugrana (o życiu też było, zresztą - te kolory jak najbardziej radość życia poprawiają), to miałkie to. Dokumentalna obserwacja ingerencji w życie dzielnicy, destrukcja starego i budowa nowego plus rozmowy i postacie wokół - wszystko to można przekuć w jakieś porównania, jest sporo filozujących tekstów prostych ludzi na ważkie tematy itd. Ale nudzi. Jedna postać, Antonia - starego marynarza, wyróżnia się i wywołuje autentyczny śmiech i zainteresowanie, przywołuje na myśl dialogi/monologi spomiędzy Lyncha, Jarmuscha i Tarantino. Jest jeszcze Abdel Aziz - marokański murarz, rewolucyjny poeta i filozof, który zaczyna każdy dzień od odśpiewania "Międzynarodówki". Poza tym - za długo.

*** Uspokajam purystów językowych - ponieważ akcent pada na raz, pisownia jest poprawna.

niedziela, 21 marca 2010

W chmurach

Kolejny po Juno nieschematyczny, lekko z boku Hollywood (choć przecież Clooney na froncie) film Jasona Reitmana. Obawiałem się happy endu, na szczęście zakończenie nie wygląda tak cukierkowo, jak w wielu produkcjach znad Pacyfiku. Zła tam nie ma, bo nadzieja zostaje, ale bez bueee-wszyscy-jesteśmy-szczęśliwi.

Osoby, którym poniższe tematy z różnych powodów są bliskie, MUSZĄ ten film zobaczyć:
- samoloty i lotniska (a znam takie osoby, o tak)
- widoki z lotu ptaka (proszę zajrzeć na stronę Alexa MacLeana - czołówka* była inspirowana m.in. jego zdjęciami)
- gromadzenie mil w lotniczych programach
- hotele, imprezy firmowe, konferencje, spotkania korporacyjne
- zwolnienia z tychże korporacji

Z wątku związkowego niezbyt częsta sytuacja, że to ONA traktuje JEGO jako nawias i odskocznię. Tym razem nie ON (i to kto - George C.!). A ON bez korzeni, z ludzką twarzą. Traveller.

* czołówka świetna - sporo na jej temat można przeczytać na the art of the title sequence (pamiętajcie, że zawsze po prawej strony, u góry ekranu, drzemie sobie linka do niego)

ps. do sherlocka - napisy początkowe, ale i co rzadkie końcowe to perełki

sobota, 13 marca 2010

The Limits of Control

Miałem wrażenie, że gdyby to było kino nieme, może tylko z napisami, ale może i bez, ten film byłby lepszy.

Historia jest tylko pretekstem, według mnie dla obrazów, Hiszpanii (moje prywatne odchylenie) i przede wszystkim braku sensu w ogóle (he he he - mocne). I wtedy ma sens, bo w przeciwnym wypadku - frustracja i (nie)możliwe wnerwienie na reżysera.

Ryzykowne?

Taki afilm, tak mi przyszło do głowy, określenie go jednym słowem.

poniedziałek, 8 marca 2010

Sherlock Holmes

Dobra rozrywka na sobotnie popołudnie. Cieszy forma reżysera, jak i odtwórcy głównej roli. Pierwszego oczywiście cenię za Przekręt, drugiego za Natural Born Killers. Guy Ritchie i Robert Downey Jr dobrze się bawili i do formy wrócili. Co cieszy, bo talentami chłopaki obdarzeni, ale ostatnio to raczej było słychać o znanej żonie (ex-żonie), narkotykach, alkoholu i innych uroczych przypadłościach.

Film, jakże by nie, stylowy - ach, czego to teraz nie można z taką techniką powyprawiać...

Osobiście z Sherlockich wolę historie, gdzie więcej dedukcji, logiki, efektów wynikających z wnikliwej analizy, a mniej czarnej magii. Ale miło było.

ps. OSKARY: trudno się rzetelnie wypowiedzieć, bo obejrzenia Hurt Locker'a dystrybutor nie ułatwił, na Avatara do IMAX'a się wybieram i wybieram i wybieram, pozostałych filmów ani widu ani słychu. Tylko oczywiście Niemiec z Bękartów znany. Aha - i wiem też, że filmem The Cove (nagroda dla dokumentu) zachwycał się Henry Rollins (co dla mnie jest znakiem jakości ;), a film jest w programie majowego Planete Doc.Review .

poniedziałek, 1 marca 2010

Fish Tank

Scena początkowa - zmęczona Mia (Katie Jarvis - co z Ciebie wyrośnie?), widok z bloku po horyzont (jednak), jak i końcowa - odjeżdża w świat tzn. do Walii, one obie dają nadzieję. Biorąc pod uwagę co się dzieje po drodze, co jest farszem tego ciasta, nie jest to takie oczywiste.

A cały ten wkład-wypełniacz jest bardzo smaczny, choć niesłodki, o nie, ale nie za gorzki. Świat dzieci-nastolatków-dorosłych podobnie jak np. w Klasie pokazany z pierwszej (iście dokumentalnej) ręki. I o ile np. w Galeriankach postaci dorosłych są mocno zredukowane, tak tu - pełnokrwiste. Mia jest też bardziej wiarygodnym charakterem, jej zachowanie jest głębiej uzasadnione niż dziewczyn z galerii. Jakość obrazu pajęczyny relacji w jej świecie lepsza, a też tych relacji jest całkiem sporo. Podoba mi się różnica między napięciem, emocjami (czasem na pokaz), które widać w niej, gdy wyrzuca z siebie meldunek o tytule NIENAWIŚĆ/REBELIA, a momentami, gdy zrzuca 'bluzę z kapturem', bez zmienionej grymasem twarzy otwiera się (bo tego potrzebuje) na drugą osobę, jej/jego gesty. Jest dobra (Katie Jarvis).

Michael Fassbender - trzecia rola w ciągu paru miesięcy (Głód, Bękarty), gdzie z bezczelnym uśmiechem czającym się w kącikach ust (cały czas) lub z błyskiem pełnego uzębienia przykuwa uwagę. No, no - a co przed Panem? Ciekawe, ciekawe...

Aktorstwo, historia, zdjęcia-ujęcia - bardzo dobrze i wiarygodnie. Dobry film.

wtorek, 23 lutego 2010

Berlinale: Apart Together & Alamar

Apart Together (Tuan Yuan)

Film otwierał Berlinale. Miałem okazję obejrzeć go w kinie International na Karl-Marx-Allee - piękne enerdowskie wnętrza, kiedy kino było miejscem bankietów, rautów i innych celebracji. Wysoka sala z pofalowanym sufitem, na ścianach drewniane panele-sztachety, scena i kurtyna, a we foyer kryształowe kandelabry. Oldskul. Najpierw transmisja z czerwonego dywanu, a potem projekcja.

Dwa motywy, które przykuwają moją uwagę: starość i niemożność ucieczki od przeszłości, która wpływa na życie jednostki obecnie, jeżeli wydarzenia z przeszłości zostały zamiecione pod dywan... (Wiem, że to zdanie wygląda dziwnie, ale dopracowanie go - nie wychodzi...). Pierwszy - bo to rzadko eksponowany w kinie (zwłaszcza mainstreamowym) naturalny element życia, a od jakiegoś czasu interesujący mnie bardziej. Między innymi po to chodzę do kina, żeby po(d)patrzeć. W tym filmie 3 starsze osoby są głównymi bohaterami, historia (Srebrny Niedźwiedź za scenariusz) koncentruje się wokół nich.

Drugi motyw dotyczy tu ewakuacji (ucieczki) wojsk Czang Kaj-szeka w 1949 r. z Szanghaju na Tajwan. Tego dnia główny bohater rozstaje się ze swoją ciężarną narzeczoną na prawie 60 lat. Spotykają się i okazuje się, że dla nich, dla ich uczucia, nic się nie zmieniło. Jakby dzień minął. Pokazane jest to jednak bez sentymentalizmu, dość chłodno. Przez te lata założyli rodziny, pracowali itd., ale to mało ważne. To jedna z takich opowieści, które w tle mają wielkie zawirowania czasu, często krwawe i dramatyczne, które niewyjaśnione, niezamknięte, niezadośćuczynione oczekują i wymagają powrotu do nich. Mam na myśli np. rzeź Ormian w 1915 (film Screamers), desaparecidos w Argentynie czy w Chile (nawiązanie w Śmierć i dziewczyna) czy również nasze polskie przejścia z UB czy SB (choćby Rysa).

Do tego jeszcze mamy tło: nowoczesność vs. tradycja, drapacze chmur wyhodowane w nowej gospodarce Chin kontra drewniane domy, wspólne biesiadowanie rodzinne na ulicy itp.

Wszystko to (plus gra aktorska) daje film dobry, interesujący, ale bez przesytu i zachwytu. Znowu się zastanawiam nad kryteriami, którymi kierują się jurorzy przy swoich wyborach. I znowu nie znam reszty filmów, więc nie dowiem się, jak wyglądały pozostałe scenariusze i czy rzeczywiście ten był lepszy. W każdym razie można śmiało obstawiać, że kolejny film w reżyserii Quanana Wanga będzie zaproszony na Berlinale: Małżeństwo Tui dostał Złotego Niedźwiedzia w 2007 r., a ten był filmem otwarcia. Lubią go :)

Alamar

Wchodzę do kina ZOO, sala na półtora tysiąca z czego 2/3 to dzieciaki. Harmider, radość, święto. Rozpoczyna pracę sekcja Generation - filmy dla dzieci i młodzieży, wyselekcjonowane z ok. 1100 propozycji (to już jej 33. edycja). Na widowni reżyser filmu Pedro Gonzalez-Rubio (MEX) oraz główny (mały) bohater - Natan Machado Palombini (z mamą - w końcu ma dopiero 6 lat i jeszcze nie widział na dużym ekranie filmu, w którym występuje), a także przewodnicząca jury głównego konkursu 2009 - Tilda Swinton z dziećmi. Otwarcie uroczyste, na scenę wchodzi jury dorosłych i dziecięce, przemówienia itd. Tak wygląda wychowywanie sobie publiki :) A pytania po seansie: 'Jak duża jest barakuda?', 'Czy krokodyl był prawdziwy?' - świadczą o wyrobieniu młodych widzów ;)

Wracając do filmu: rozpięty jest on między fikcją a dokumentem - podglądamy wakacje Natana u jego ojca, Jorge, na rafie Banco Chinchorro, oddalonej 30 km od wybrzeży Jukatanu. Łowienie homarów, barakud, karmienie krokodyli, zabawy z ojcem, oswajanie ptaków. Przyroda, ojcostwo (rodzicielstwo), świat dziecka. Kamera jest cały czas bardzo blisko, wydaje się, że nie ingeruje w to co się dzieje (podczas sesji pytań po seansie reżyser zdradza, że jednak parę sytuacji musiał zainicjować). Zmiany w fakturze obrazu, bezpretensjonalnie podane pierwotne, najprostsze sprawy.

Pozostałą część roku Natan spędza z matką, w Rzymie, w zupełnie innym świecie, ale jak pisze recenzent Variety 'siłą filmu jest m.in. sposób w jaki zostaje pokazana swoboda z jaką porusza się Natan w obu tych światach. Zawdzięcza to w niemałym stopniu co prawda rozwiedzionym, ale solidarnym w wychowaniu, wzajemnie szanującym się rodzicom'.
Jury jak najbardziej 'dorosłego' festiwalu w Rotterdamie nagradzając obraz pewnie dostrzegło i ten aspekt.

piątek, 19 lutego 2010

Kołysanka

Nuda. Żenada. Padaka.

Oj, ale czemu mnie to niby dziwi skoro Kuń był kulawy a właściwie to była zarżnięta i nieświeża kobyła?

Złe i nieśmieszne dialogi, poziom tylko lekko powyżej seriali, historia nielogiczna (i proszę mi nie zarzucać, że to wampiry i sajens fykszyn) - przecież jakby te swoje ofiary wypuszczali co 2-3 dni nic by się nie działo i można by tasiemca wysmażyć (może to byłby jakiś pomysł?). A potknięcie się czarciego syna, które w konsekwencji prowadzi do złamania sprawnego modus operandi?! PROSZĘ KOLEŻEŃSTWA!!! Ja nie widziałem tak złej sceny potknięcia się w swoim życiu! Kto tego dubla przepuścił?! Razi sztucznością na kilometr!

Język: producent chyba za wszelką cenę chciał mieć film b.o., gdyż podczas filmu padają 2 przekleństwa tj. kurczę blade i kurna (no nie - kurna w ustach mazursko-warmińskiego policjanta?!). Dopiero podczas napisów w czasie debilnych scenek tańców-pląsów i pomyłek z planu słychać mocniejsze: gówniany i dupek... To wyciągam, by podkreślić, jak nieadekwatnego języka użyto. A drzewiej właśnie gibki język Pańskich bohaterów, Panie Juliuszu, stanowił w dużym stopniu o sile Pana filmów... Pamięta Pan to jeszcze?

Pytanie: po co to kręcić takie cuś? W każdym razie ja poważnie oświadczam: na następny film Machulskiego pójdę tylko i wyłącznie, jeśli dostanę zaproszenie, tudzież ktoś mi diwidi podaruje i se doma obejrzę.

PS. Żeby było jasne - sala chichotała non-stop...
PS2. Trio wampirskie: Buczkowska-Więckiewicz-Chabior - w porzo. Ok. I tyle. Buona notte...

wtorek, 16 lutego 2010

Wszystko Co Kocham

Bardzo przyjemnie, z czułością wobec bohaterów, przedstawiona historia kilkunastu miesięcy młodości. To już było powiedziane: pierwsza miłość, muzyka, bunt. Czyli klasyk. Ale czasem można zarżnąć i klasyka, a Borcuchowi gra tymi trzema elementami wychodzi świetnie. Jest i wielka historia w tle, ale wszystko pokazane z perspektywy jednostki. Dlatego nie zgadzam się z Krzysztofem Vargą, który w swoim felietonie w DF krytykuje landrynkowaty obraz punka w WCK. Ale w filmie nie chodzi ani o przedstawienie jak to z punkiem drzewiej było, ani o jednostkę wobec Historii (bo i takie zarzuty słychać). Reżyser mówi i podkreśla to - tacy byliśmy, to nas kręciło, taki był kontekst. Nie ma ambicji przedstawienia roli punka w życiu młodzieży w okresie stanu wojennego...

Nie dziwię się, że film był pozytywnie odebrany w Sundance i w Rotterdamie. Jest uniwersalny, dużo naturalności, trochę niuansów. (Na marginesie - dziwaczna notatka w 'Gazecie' podsumowująca amerykański festiwal: autor sam pisze, że film taki właśnie miał odbiór, ale nie wiedzieć czemu tytułuje materiał: Borcuch przepadł w Sundance. Ręce opadają...).

Skok na końcu w wolność na murze - wtedy ten gest był ryzykowny, odważny, bez pewności, że się do niej doskoczy. Właściwie tylko z wiarą i nadzieją. Dziś wiemy, oglądając film, że mieli rację, że było warto. Ale tylko z naszej wygodnej perspektywy możemy być tego pewni. Ja to pamiętam (jeszcze), ale żeby młodsi czuli kontekst, powinni to wiedzieć. Przynudzam po dziadowemu? Trudno, może to przez chorobę, fervex i tym podobne wiktuały.

ps. a dla punks not dead - zdecydowanie polecam najświeższą urodzinową audycję Henry'ego Rollinsa (w prawym górnym rogu link - Broadcast 50).

Moja krew

Na film szedłem jakiś wściekły i zły. Ogólnie.
Taki też jest główny bohater - wściekły i zły. Zły nie wielkim złem, ale bliższym złości. Ciągłe napięcie.

Nie zachwycił mnie, ale też i nie zmęczył. Scena weselna - ona mnie nie przekonała.

Wyszedłem z filmu z emocjami w głowie i na skórze, płytko, ale zawsze. To lubię po filmach, gdy zostaje mi tak, że na ulicy postrzegam świat jakbym był w tym filmie. Znaczy - zakradł się we mnie, poza rozumowo.

Jest to jeden z filmów, które chętnie będę miał w kolekcji, jak będę udawał się na emigrację. Warszawa, zapisany czas obecny - pod wódeczkę, na wspominki.

Autor widmo

Wróciłem właśnie z Berlina - o samym Berlinale nie dziś. W piątek byłem na światowej premierze Ghost writer'a. Dawno nie cieszyłem się tak filmem, nie tylko na rozrywkowo, ale i na coś więcej.

Ręka reżysera - mistrzowska, widoczna z każdym koralikiem nanizanym na nitkę. Od pierwszej do ostatniej sceny. Wszystko klimatycznie sfilmowane. A pisząc klimatycznie mam na myśli kilka aspektów. Całość narracji prowadzona bez fajerwerków, ale z tlącym się napięciem, bez zawrotnych zwrotów akcji, najbardziej intensywnym momentem jest chyba scena pościgu za głównym bohaterem, ale to taki quasi-pościg. Hołd złożony samemu Hitchcockowi (to nie ja - to któryś z recenzentów), ale i innym kryminałom lat 50. i 60. Atmosferę buduje, ale nie przerysowuje jej, muzyka Alexandre'a Desplat - bynajmniej adekwatnie się odbijają w sobie nawzajem: atmosfera z muzyką. Do tego dołóżmy jeszcze zdjęcia Pawła Edelmana (kadry gdzie rozmyślnie przypadkowo coś w tle) i obrazy, zarówno zewnętrzne (niby wschodnie wybrzeże USA, a to północne Niemcy), jak i wnętrz - dom Langa zabójczo surowo-betonowy, nowoczesny, minimalistyczny (piękny, okna na całe ściany - chcę go mieć!). Czytałem recenzję w Variety, w której skrytykowano grę głównych aktorów, a ja wychodziłem z kina z radością, że chłopiec z Trainspotting wrócił na dobre tory (wreszcie).

Miałem też wrażenie, że elegancko tym filmem artysta pokazuje środkowy palec instytucjom w Ameryce, które chcą oplatać świat swoimi mackami.

Żeby było jasne - to nie arcydzieło, ale poziom mistrza.

ps. Powiem szczerze, że przejście czerwonym dywanem, tym samym po którym zaraz przechodzi Ewan McGregor i Pierce Brosnan, pod lufami paparazzi, robi wrażenie.

sobota, 6 lutego 2010

Lourdes vs Antychryst

A priori zapowiadał się ciekawy pojedynek. Obejrzane dwa dni pod rząd, prawie w tym samym muranowskim fotelu.

Zwycięzcą bez większego wysiłku L ale co z tego? I jeden i drugi dość mnie wynudziły. No, nie zaprzeczę, wysmakowane obrazy w A miłe dla oka są, zwłaszcza jakby się było pod wpływem czegoś, to dodatkowe efekty mniam mniam... Ale symbolika dość nachalna i kulturowa i psychoanalityczna. Efekt obrazoburczy może 10-15 lat temu byłby mocny, ale teraz - eee tam. Zastanawia mnie tylko w przypadku filmu LVT (bardzo lubię skróty trzyliterowe, zwłaszcza wymawiane po angielsku - elviti), czy on to wszystko na poważnie, czy z dystansem i diabolicznym uśmiechem... Pewnie w wywiadach coś na ten temat jest, może nawet poszperam. Aha, i do tego te zwierzątka pseudobaśniowe: zmarnowany lisek, wypłoszony jelonek (sarenka chyba) i jęczący kruk. Nie bardzo to do mnie.

Za to pani z Austrii już ciekawiej obserwuje, prawie dokumentalnym szkiełkiem i okiem, co się na pielgrzymce dzieje, jak cuda się zdarzają (albo nie) i co na to Pan, Pani, Wójt i Pleban. Najgorzej, najbanalniej wypada księżulo - ale celnie. A reszta towarzystwa? Złośliwości, gierki, zazdrości, namiętności - to wszystko dość subtelnie podejrzane. Kwestia wiary/niewiary, religii/niereligii są tu tłem i pretekstem. Codzienność i życie ziemskie. Dobrze sfilmowane, zagrane. Może jestem zbyt krytyczny? Jury głównego, warszawskiego, konkursu 25. WFF wybrało ten film, ale nie wiem, jak snuli historie i sklejali obrazy pozostali artyści.

ps. W roli siostry przełożonej (?) opiekunek pielgrzymów z krzyżem maltańskim na płaszczu Elina Lowensohn, którą pamiętam z postmodernistycznej historii o rodzinie nowojorskich wampirów pt. Nadja. Ot taki flashback.

czwartek, 28 stycznia 2010

Red Hot Chili Peppers: Untitled documentary

Yeeeeeeeah!!! Ile to radości może dać zwykłe podglądanie redhotów na planie 3 teledysków :) Gdzieś jeszcze przebitki na surferów i naprawdę styczniowy mroźny wieczór może być letni, radosny i roześmiany. Bo ja się uhahałem na maxa, zwłaszcza słuchając i oglądając freaka, jakim jest Flea (zwróćcie szczególną uwagę na jego kolejne wcielenia w Dani California ;)) Reżyserem filmu jest David Hausen, którego mieliśmy przyjemność gościć podczas 25. WFF - był jurorem w sekcji filmów dokumentalnych.

Dani California: 10 stylów, historia rock'n'rolla - taki był koncept, który po wysłuchaniu tylko raz utworu zaproponował reżyser Tony Kaye. I pojechali chłopcy: rockabilly, bitelsi (British Invasion), psychodelia, glam, funk, punk, goth, hair metal (cudne), grunge (sweterek Kiedisa/Cobaina) i sami RHCP. Ubaw po pachy, przebieranie wielce radosne :) No i monologi Flea - brzuch mnie bolał ze śmiechu :D



Tell Me Baby: tu z kolei inspiracją dla pary reżyserskiej (Jonathan Dayton i Valerie Faris) było zjawisko przesłuchań/castingów. Jadąc do LA większość marzy o karierze (muzycznej, filmowej itp.) i walczy o sławę (albo li tylko o kawałek chleba) prężąc się, napinając i poniżając na przesłuchaniach właśnie. Jednego dnia zrobili przesłuchanie, gdzie kandydaci grali/śpiewali kawałki RHCP, a następnego dnia zaprosili ich na kolejne, ale nie uprzedzili, że podczas tego pojawią się muzycy we własnej osobie (własnych osobach?). Moment kiedy goście lub gościówy (dając z siebie wszystko - bo mają tylko po minucie), w trakcie swojego performence'u, widzą wchodzących Anthony'ego i spółkę - bezcenne :) Naprawdę autentyczny opad szczeny i adrenalina na maxa. Dla wielu - spełnienie marzeń. A z kolei chłopaki mają zajawkę, przed wejściem na tyci plan/scenę, czekają w korytarzu podjarani: ej, to jak Gwiazdka, co chwila prezent i nie wiesz czego się spodziewać! Widać taką radośc, entuzjazm - super.



Hump de Bump: oj ten to już typowa jazda na wygłupy i dobrą zabawę. Block party w New York City (choć kręcone w studio Paramountu w LA :)). Chris Rock (tak, ten którego na początku nie wpuszczają na imprezę) w rozmowie z Rickiem Rubinem (genialnym producentem m.in. RHCP, Metalliki) stwierdził, że chętnie by zrobił teledysk do tego kawałka, ale to powinno być coś jak Stonesi: impreza, trzęsące się tyłki itd. Kiedisowi pomysł się spodobał, zaproponował Rockowi reżyserowanie, a ten postawił jeden warunek: ale jedynymi Białymi na planie będziecie Wy! O tym możecie usłyszeć w making of, które znajdziecie poniżej (przepraszam za jakość). Są to właśnie dokładnie fragmenty filmu Davida Hausena. A w teledysku typowe klimaciki dla nowojorskiego Brooklynu: gra w kości, grillik, parada, domino itp. Let's party!




niedziela, 24 stycznia 2010

Parnassus

The Imaginarium of Doctor Gilliam - to by wystarczyło za cały komentarz. Ogólnie nuda - byłoby to zdecydowanie ciekawsze, gdyby reżyser swoje wizje zrealizował w postaci np. 12 dziesięciominutowych dykteryjek. Robienie z tego historii nie wychodzi... Estetycznie miło się ogląda pod lupą płaty czołowe, korę mózgową i wszystkie te obszary, gdzie wyobraźnia i sny tańcują w czaszce pana pythonowca. Choćby jak rozpada się świat stworzony przez Tony'ego (tu już pod maską, tak bliski polskiemu sercu, Colin Farrel). Niemniej rozczarowałem się, bo spodziewałem się historii, a tu jest ona pomijalnym pretekstem do monstrualnej zabawy formą. Od Gilliama wymagam więcej. Szkoda. Zdarza się. [A po co się nastawiałeś, spodziewałeś matołku?]

Najciekawszą postacią i której z przyjemnością słuchałem to Nick, czyli chrzęszcząco-chrapiący Tom Waits. O - to było przyjemne doznanie i dla oka i dla ucha.

Euforia

Obrazy zdecydowanie tak, zwłaszcza szaro-popielate nocne sceny. Sposób narracji kojarzył mi się z poematem, kolaż sekwencji, zdjęć. Poza tym nic więcej. Może film za krótki albo mróz za silny? Na ekranie pełnia lata, to może do mnie nie docierała ta zupełnie abstrakcyjna, z perspektywy zmrożonej Warszawy, przyroda. Nie znaju...

Gorzkie mleko

Niechętnie wpisałem polski tytuł. Niby próbuje oddać o co chodzi, ale naprawdę nie można było zostawić Zastraszona/przestraszona pierś (cyc(ek) pewnie by nie przeszedł)? Poza tym tylko niby...

Opowieść o zmaganiu się z wtłoczeniem w schematy, o podporządkowaniu się matce w imię dobra matki, w imię przekonania o konieczności ochrony dziecka przed złem: niech się go boi, niech kompletnie nie będzie miała z nim styczności, niech nie ma możliwości konfrontacji. Strach ponad wszystko. I powolne odkrywanie, że to nie tak, ona umrze (lub umiera), a Ty człowieku zostajesz. Co z tego, że zadowoliłeś rodziców? A Twoje życie bez nich zostanie i jeśli to nie było zgodne z Tobą, to masz cholerny problem. Wielce cholerny. Fausta intuicyjnie do tego dochodzi. Transformacja.

Mógłbym mieć parę fotosów większego rozmiaru z tego filmu - praktycznie wszystkie ujęcia z oknem w kadrze. Mają jakąś głębię i szerokość i spokój.

PS. O ile wolno (*) mi przyznać plusa zdobywcy Oskara, to pan Andrzej Wajda zyskał plusa i sympatię - przyszedł na seans, w czwartkowy, mroźny wieczór, kupił bilet i jeszcze kasjer miał problem z wydaniem reszty (MISTRZOWI !!! 4 zeta?! Wstyd! ;)). Jak tak patrzyłem niego, siedzącego w pierwszym rzędzie, rzucającego do znajomego komentarze, to nie dziwi mnie świeżość w Tataraku. Szacunek.

(*) Pewien hiszpański anarchista, Lucio Urtubia zwany baskijskim Zorro, na pytanie dlaczego wziął ślub (on, negujący wszelkie instytucjonalne aspekty egzystencji) odpowiedział: 'jestem prawdziwym anarchistą - mogę robić, co mi się tylko podoba'.

środa, 20 stycznia 2010

Pożegnania

Jako bonus czy też suplement do tryptyku - film japoński, zdobywca Oskara 2008 dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego. Bałem się, że to będzie dla mojego nastroju (nomen omen) gwóźdź do trumny: Japonia i śmierć.

A właśnie, że nie.

Historia wiolonczelisty, który zatrudnia się w zakładzie pogrzebowym. Po pierwsze - początkowo nie wie, jaki charakter ma działalność firmy NK, a po drugie - to jest bardzo wyspecjalizowany i wąski segment ceremonii pogrzebowej: przygotowanie ciała zmarłego do złożenia w trumnie. Piękna ceremonia będąca wręcz sztuką (przez duże SZ) przywracania żywym przede wszystkim twarzy zmarłego.

Mimo że ilość, krótko mówiąc, trupów w filmie, na dodatek pokazywanych w dość długich ujęciach, jest naprawdę spora, historia pozwala nam się z tym momentem (spoglądania na martwych) zaznajomić w sposób pełen ciepła, refleksji, czasem humoru.

Nie mam ochoty na rozpatrywanie pozostałych elementów rozwijających się przeróżnych relacji, ale one jeszcze tylko wzbogacają film.

Film o ceremonii związanej ze śmiercią paradoksalnie stał się bardzo pozytywnym (skreśliłem optymistycznym, chociaż żywym na pewno by to słowo pasowało, a martwym, po chwili zastanowienia, mimo wszystko też) podsumowaniem mojego subiektywnego, skomponowanego przypadkowo przez czas i miejsce, tryptyku. Niemniej to tylko kino, bo 3 polskie filmy i 1 japoński trzeba by wyjąć z kontekstu kulturowego, żeby je zmiksować. Ale właśnie na tym polega magia X. muzy - obejrzałem 4 filmy, a one złączyły się w jeden obraz i jedną historię.

Tatarak

Skracam się, bo ostatnio taka podkręcona aktywność, wzięło mnie na tryptyk plus bonus o starości/umieraniu (nie tylko, ale to stało się tematem przewodnim).

Ten był bardziej o dojrzałości, żywotności w starciu ze śmiertelnością.

Z jednej strony monolog Jandy - z jej zapisków o umieraniu męża (bardzo cenionego operatora - Edwarda Kłosińskiego). Zostanę ze zdaniem: umarł między jedną a drugą łyżką zupy...

Po drugie, jako swego rodzaju lustro albo tafla wody i w ten sposób po drugiej stronie, historia kobiety (Janda) nieświadomej, że ma raka. Wstępuje w romans z młodym chłopakiem, który nagle ginie.

Aktorka jest spoiwem między tymi dwiema warstwami filmu (a jest jeszcze trzecia - o samym kręceniu, powstawaniu filmu). Dla filmoznawcy to ciekawy temat na esej: wyszukiwanie połączeń, symboli, odbić itd.

Te trzy warstwy reżyser łączy całkiem świeżą spoiną, bez dusznej i wszechwiedzącej domieszki ramolowatości. Film nakręcił Miszcz, a można się miło zaskoczyć, bo pachnie raczej szczypiorkiem, a nie naftaliną.

Podsumowując tryptyk przychodzi mi wciąż jedna, brzęcząca nad uchem, prosta (prostacka ?) myśl: cieszyć się życiem, nie poddawać się i walczyć o tę radość. Tak nie po katolicku, nie kłaść się na posadzce i cierpieć.

Taaa, łatwo mówić, a mi się tak ostatnio nic nie chce... Ta zima kiedyś musi minąć...

ps. Z powyższego wynika, że Janda=spoiwo=spoina.
ps2. Kino Alchemia ma małe szanse na to, żebym do niego wrócił: niedzielny seans (sobotni też) miał fatalny dźwięk (ledwo dało się słyszeć monologi Jandy), część obrazu (i to np. z główną aktorką) lądowała na suficie i na bocznej ścianie, a na dodatek na korytarzu odbywał się urodzinowy kinderbal i co jakiś czas sympatyczne brzdące wpadały na salę, gdzie równie sympatyczna starsza Pani Widz wypraszała je z rosnącą za każdym razem irytacją. Ogólnie porażka... Można być kinem studyjnym, ale profesjonalizm obowiązuje, prawdaż?

poniedziałek, 18 stycznia 2010

Parę osób, mały czas

Dużo przesterowanego światła (dla niewidomej).

Zapis tworzenia.

Warszawa.

niedziela, 17 stycznia 2010

Jeszcze nie wieczór

Zaległości. Nadrabiam. Jak dobrze pójdzie, jutro kolejna. I żeby nie było wątpliwości - w kinie, nie na sofie. Wszystko wskazuje na to, że będzie to swego rodzaju tryptyk...

Bardzo chciałem zobaczyć ten film, nie zdążyłem, kiedy był na ekranach, ale teraz w ramach powtórek z cyklu ORŁY 2010 można nadrobić.

Od jakiegoś czasu, od paru filmów z WFF 2008, interesują mnie filmy pokazujące starość i jej aspekty. Wiadomo, to rzadko jest temat filmowy, zwłaszcza w Hollywood (albo do nas takie filmy rzadko przychodzą), bo przecież kult młodości jest wszechobecny. Znane są problemy aktorek, którym po 50. urodzinach ciężko znaleźć główną rolę (faceci mają łatwiej). Moje zainteresowanie pewnie rośnie wraz z wiekiem (banał). Łatwo się wyklucza ten mało estetyczny czas. A przecież tyle on trwa, może być piękny i pięknie pokazany.

Mamy jesień, tak, ta malownicza pora roku, z kolorami w swoim rozkwicie. Ale coż, może znów banalne, ale to jest koniec, liście opadają, zostają gołe konary i pnie. Malowniczo, ale to jest zmierzch i wieczór dla życia przyrody. A dopiero oglądając ten film (i jeszcze mając w głowie Dom zły), także doświadczając zimy, która w tym roku oplotła nas bez wytchnienia, w swojej pełnej wersji i długookresowo, dotarło do mnie, że zima jest początkiem. Jest czasem na przemianę, na przygotowanie nowego życia (vide narodziny w Domie złym), aseptycznym okresem oczyszczenia.

Starzy aktorzy w bardzo autentyczny sposób przedstawiają Fausta i nie tylko. To co wiąże się ze śmiercią, przemijaniem... Świetne. Wydobycie emocji i ich historii, opowieści - że to Jeszcze nie wieczór... Mogłem tylko się utwierdzić, że nawet będąc blisko przejścia na drugą stronę (jeśli taka jest), wiele się dzieje. Nie to żebym tego nie wiedział, nie chodzi tu o efekt zaskoczenia, raczej o zwykłe podejrzenie, obserwację. Tak już mam, że najbardziej do mnie przemawia kino.

Jedynym zakłóceniem, par excellence memento mori, kontrapunktem do ich twórczego, radosnego, żywego działania, jest śmierć Barbary, a nawet bardziej - zachowanie jej męża, Freda. To on przypomina i nie daje zapomnieć, co się czai...

Jeden bardzo dobry cytat (z pamięci, więc przepraszam, jeśli przekręcę):
Nie zasłużył na życie i wolność ten, kto nie walczył o nie każdego dnia...

ps. Film obejrzałem tuż przed trzecimi urodzinami mojego syna - na zwiększoną ciekawość i chętniejsze nadstawienie oka oraz ucha wpływ ma również niewątpliwie fakt bycia ojcem. Poczucie śmiertelności, uczestnictwa w sztafecie życia, pojawiła mi się dopiero wraz z jego pojawieniem...

sobota, 9 stycznia 2010

Głód

Bardzo precyzyjne filmowanie, w znaczeniu braku zbędnych ujęć, elementów, szczegółów. Wiele pięknych kadrów (kolory, ostrość/nieostrość, kompozycja). Przełęczą w historii jest dialog głównego bohatera z księdzem przechodzący w monolog (przypowieść) w wykonaniu Bobby'ego Sandsa. Nie tylko konstrukcyjną odmianą, ale i rytmiczną.

Kwestię polityczną tylko tknę: system za czasów Maggie to oni mieli mega opresyjny. Jakoś tak nie bardzo wiedziałem, o co chodzi tym angielskim punkom, w tej nienawiści do królowej, taczerowej itd. Ogólnie ok - bunt wobec systemu. Ale to (her fascist regime) w tym filmie jest pokazane elegancko wypreparowane (oczywiście - zachowując wszystkie proporcje, bo to jednak IRA, Belfast i terroryzm, a nie błaznujący Johnny Rotten pod czujnym okiem Malcolma McLarena), łącznie z głosem Żelaznej Damy w tle. A jeszcze trzeba dodać do tego to, że u nas wręcz czczono ją na równi z Reaganem (niektórzy robią to do dziś: antykomunizm plus skuteczność). A wypaczenia? Jakie wypaczenia?! Przecież to demokracja. Żeby nikogo nie zmyliło: uwielbiam Irlandię, akcent, muzykę, ale nigdy nie miałem wątpliwości co do działań IRA. Niemniej warto wiedzieć więcej.

Tu mam trzy wtręty:
- dla ludzi z naszego bloku, a z Polski zwłaszcza, z Przesłuchaniem, ale i oczywiście całą historią więzienia bohaterów wojennych - żołnierzy AK itd., tego typu motywy funkcjonowania państwa policyjno-opresyjnego nie są niczym nowym (niestety), ale rzeczywiście, że w demokracji to się działo...
- byliśmy za kurtyną z żelaza, inne media, inne czasy... Podejrzewam, że nawet bez kurtyny jednak te informacje nie docierałyby do nas wówczas tak łatwo, jak relacje z Guantanamo czy Abu Ghraib. 2010 - jesteśmy już po Abu Ghraib.
- patrząc z perspektywy świadomego odbioru kina od 19 lat, a i tak zdaję sobie sprawę z braków w wykształceniu, ta historia mnie nie zaskakuje i zastanawiam się, jakie obrazy brutalności, poniżenia, brudu są mnie jeszcze w stanie zaskoczyć. Prawdę powiedziawszy (napisawszy) - wolę nie wiedzieć i nie zajmuje mi czasu wyobrażanie sobie takich scen. Nie. I tak coś się pojawi, nie wątpię. Pewnie jakbym to obejrzał w wieku 17 lat, to byłbym bardzo wstrząśnięty, a tu chyba doświadczenie i świadomość nakładają miękki ekran wyciszający. Choć przecież taki Haneke wjeżdża mi prosto w trzewia - właśnie, właśnie, nie mam jeszcze zasklepionej duszy (kwestia różnic w asortymencie używanych narzędzi w szopie pana McQueena'a i pana Haneke).

O kwestiach mesjanistycznych w filmie nie będzie nic. Proszę czytać u innych. O głodzie też.

sobota, 2 stycznia 2010

Tlen

Zaskoczyła mnie kolejka w Muranowie - czyli jest więcej świrów, którzy w Nowy Rok idą do kina... Co więcej - sala była nabita na maxa.

Zacna inauguracja kinowego sezonu 2010. Forma korzystająca z układu płyty, ale to tylko początek. Potem jest bardzo ciekawie, nowatorsko i zaskakująco. Hipnotycznie, transowo, muzycznie, językowo pokręcenie. (Pewnie banalnie, ale Masłowska wyskakuje gdzieś z boku i chichocze).

Rewelacyjna zabawa możliwościami technicznymi versus pomysł na układ filmu. No, facet, znaczy się Wyrypajew, ma wizję. Ciekawe co dalej. Ale nieczęsto ma się wrażenie obcowania w kinie ze sztuką przez naprawdę duże i wszechstronne ES. Żywa, multimedialna rzeźba, polimorficzna i rytmicznie wykrzykująca treść. Co do niej samej, to trochę za szybko jak na moje możliwości percepcji (zwłaszcza dzień po), a poza tym wolałbym przeczytać lub posłuchać parę razy, żeby się wgryźć. O ile warto.

Nie zachwycam się grą Karoliny Gruszki, choć miło jej się słucha, bo moim zdaniem nie musi wiele grać, głównie melorecytację uprawiać. A w niej natomiast bardzo korzystne wrażenie wywiera jej partner czyli Aleksiej Filimonow. Nie wiem, może jednak scena szukania się nawzajem w miastach świata jest wynikiem raczej gry niż montażu? Może.

Na pewno warto zaryzykować i zapoznać się z takim podejściem do materii filmowej. Ale trzeba mieć głowę trochę przewietrzoną albo chociaż oczekującą odświeżającego przeciągu. Może przelecieć i zniknąć, a może coś poprzestawiać.