piątek, 9 listopada 2012

skyfall

film się mnie bardzo bardzo. rozrywkowo, estetycznie.

fanem JB nie jestem, ale lubię tę konwencję, a ostatni świetnie zrealizowany. światło, kolor bliższe przez większość czasu nastrojowi siedem Finchera. a może to wpływ filtrów typu instagram? w każdym razie bardzo smaczne. ale też nowoczesność, cyfrowość - walka w szanghaju, w wieżowcu, z meduzami w tle, z cyferkami a la matriks na taflach szyb.

Stambuł, Szanghaj, Makao, Londyn, Szkocja - malowniczo, national-geographikowo. zachęca.

Javier Bardem - szwarccharakter (mimo że blond) najlepszy na ekranie. demoniczny.

czołówka - uczta dla oka, z elementami, które później gdzieś przewijają się w filmie. abstrakcyjna symbolika a potem konkretny element akcji.

aha - kilka papierosów, na początku trochę whisky, potem martini, skromny szampan, dwa heinekeny. i zero wody, coli, ani jedzenia. nic. null.

i jeszcze jedno (no tak czepiam się, bo mi się przyczepiło):

1) w scenie, w której niby JB ginie: dlaczego koleżanka agentka, będąc z nim w kontakcie, nie dała komendy 'padnij' przed swoim strzałem? zły człowiek by zginął ani chybi...

2) płonie, płonie szkocka posiadłość bondów, ogień bucha, pewnie gorąc okrutny, a Silva odwraca się i para mu z ust leci...

ale tak to jest z freakami - zauważą, przyczepią się...

sobota, 13 października 2012

w drodze

książka, Kerouac, bitnicy, filmy drogi - fascynowały. zwłaszcza gdzieś w okolicach budzenia się rebelianckiej, niepokornej duszy. mieliśmy z przyjacielem mapę z national geographic (american version), na której zaznaczyliśmy flamastrem trasę naszego objazdu po stanach. american dream.

niewiele jest z tego w filmie. dzięki niemu co prawda przypomniałem sobie o tamtych chwilach, a jak nostalgia się uruchamia, to i endorfiny. i film przyjąłem z błogim uśmiechem. ale niewiele poza tym. ani droga nie zachęca, ani postacie nie szaleją (może poza wilgotno-latynosko-obłąkanym tańcem kirsten stewart). poza tym wersja light.

sam riley (ian curtis w control) - dobrze, kirsten stewart - też przekonywująco. to jest film na plus, ale walter salles za mało pokazał obrazoburczego szaleństwa i ubezwłasnowolniającego pragnienia wciągnięcia powietrza w płuca na pace samochodu, gdzieś na bezdrożach ameryki...

nieodparcie oglądając filmy, których akcja rozgrywa się w w usa w latach 40. lub 50. smutek mnie ogarnia, gdy myślę o jakże innych ówczesnych realiach prl...

czwartek, 11 października 2012

jesteś bogiem

teraz mam więcej czasu. nie pracuję w potocznym tego słowa rozumieniu. przecież jednak przemieszczam się do banku, na spotkanie, czytam, prowadzę korespondencję. nie chodzę do biura. i z samego siedzenia na razie nie mam złotego. nie mam tego komfortu, że odsiedzę lub odstoję swoje w jakimś ciepłym bądź zimnym miejscu i będzie oznaczało to wypłatę. hipotetyczną. znam - pracują, pieniędzy nie ma. wymówką kryzys, prawdą wyZysk.

za to mogę zwolnić. rozejrzeć się na zewnątrz, do środka. skorzystać z lepszej energii. podzielić czas na potrzebne mi interwały. profesjonalne i amatorskie. posiedzieć z synem na placu. i tylko matki.

zainfekowany do kina z rzadka, a nawet jeśli, to usiąść i zmierzyć się ze słowem nie udało się. żal.

wczoraj jednak w jesiennej aurze przed festiwalowym warszawskim liściem byliśmy w pałacu imienia józefa s. tuż przed napisem "magikowi" zdążyłem złapać: hołd magikowi.

proces twórczy (na uszach efekt PFK), chropowatość relacji między chłopakami, szaroburość otoczenia (bloki, warsztat w zawodówce), wręcz monochromatyczność z apogeum w scenie zagubienia MGK-a w hipermarkecie. i to nie tylko kwintesencja wizualna, ale i sytuacji jego własnej osobistej. zagubienia, nadwrażliwości, braku oparcia. nie ma co winić gustawa za całą sytuację, ale okazał się małym ludzikiem próbującym się dorobić. choć jego zasługą wydanie płyty.

nagrawszy (tak tak ładny imiesłów) pierwsze kawałki, w zasadzie się rozpadają - w amerykańskiej historii byłoby zmaganie z rzeczywistością, ciężko ale do przodu. a tu pauza. podobało mi się.

chwile załamania, napadów lęku, paniki - autentycznie identyfikujące z bohaterem. so true. niemoc, ściana, wyjście 26 grudnia 2000...

aktorstwo - na wszystkich poziomach dające poczucie podglądania faktów, konstrukcja przejrzysta, wciągająca. oba filmy fabularne reżysera (leszek dawid) o nieprzystosowanych (pierwszy to Ki). wcześniej dokumenty (Bal na Victorii) i to zapowiada się ciekawie.

poniedziałek, 12 marca 2012

Wstyd

Jeśli kiedyś Obcy bądź przyszli ziemscy ziomkowie będą chcieli przyjrzeć się społeczeństwu miejskiemu początku XX-go wieku, to ten film da im obraz (nomen omen) wyalienowania jednostki. I nie tylko męskiego gatunku - słyszałem taki głos kobiecy: jak ja mu zazdroszczę! Zawsze chciałam mieć dobrą pracę, zarabiać dużo kasy i bzykać bez zobowiązań fajne towary. A ta siostra to powinna się od niego odczepić! Można zatem i tak bez względu na płeć.

Samotność - o tym ten film. Bez zachwytu. Główny bohater dobrze obdarzony (George Clooney powiedział, że Michael Fassbender mógłby grać w golfa trzymając ręce za plecami...) uprawia seks, również ze sobą, często, chciałby jeszcze częściej a w zasadzie bez przerwy. Kiedy przychodzi mu do głowy coś trwalszego, próba kończy się (o znowu muszę użyć tego: nomen omen) niewypałem...

Moim zdaniem dla samotnych miejskich anonimowych to film do identyfikowania się, przyglądania się swoim problemom. Tak właśnie wyglądała moja randka! niejeden/niejedna zakrzyknie albo westchnie.

Po paru dniach myślę, że jednak dość to schematycznie podane. A seks przereklamowany. Nie że w ogóle, ale tu. Naturalny i naturalistyczny, ale mówię nihil novi. Albo już zepsuty jestem... I koniec prawie z happy endem, że się nawrócił, choć pewne takie niedopowiedzenie zostaje.

No dobra, reasumując - obserwacja poprawna, ale bardziej frapujący był American Psycho (książkowy oczywiście) i ekscytujący był. A ten wstydliwy taki.

niedziela, 29 stycznia 2012

w ciemności

Genialny początek filmu, zawiązanie akcji, przedstawienie bohaterów, akcji, kontekstu. Jako laik ale fanatyczny, uważam, że to doskonały materiał do studiowania, jak powinno zaczynać się film.

Powtórzę za dziesiątkami znamienitych głosów - zdjęcia Jolanty Dylewskiej to rzeczywiście obrazy w ciemności, dają nam wzrok ludzi, którzy w kanałach przebywają.

Socha, grany przez Więckiewicza (już tyle laurek, swoją przemilczę) jest tak autentyczny, w swoim zachowaniu, wyborach, słowach, że można zapomnieć, że to tylko postać w filmie. Dzięki temu, ale i zdjęciom, mamy wrażenie, że jesteśmy sami w środku filmu, patrzymy na wszystko z bliska. Tak zresztą często kamera skraca dystans - przygląda się twarzom niedowidząco.

I jedno pytanie: gdzie jest Bóg? Dajmy spokój Bogu, sami się wyżynaliśmy we Lwowie, w Rwandzie, w Kambodży. Było dobro - tych ludzi co ocalali, tych co się złu opierali. Ludzi. Ich wybory, ich charaktery - podatne na zło/dobro, słabe/silne. Myślący od 9-tej do 17-tej albo non stop.