środa, 20 stycznia 2010

Tatarak

Skracam się, bo ostatnio taka podkręcona aktywność, wzięło mnie na tryptyk plus bonus o starości/umieraniu (nie tylko, ale to stało się tematem przewodnim).

Ten był bardziej o dojrzałości, żywotności w starciu ze śmiertelnością.

Z jednej strony monolog Jandy - z jej zapisków o umieraniu męża (bardzo cenionego operatora - Edwarda Kłosińskiego). Zostanę ze zdaniem: umarł między jedną a drugą łyżką zupy...

Po drugie, jako swego rodzaju lustro albo tafla wody i w ten sposób po drugiej stronie, historia kobiety (Janda) nieświadomej, że ma raka. Wstępuje w romans z młodym chłopakiem, który nagle ginie.

Aktorka jest spoiwem między tymi dwiema warstwami filmu (a jest jeszcze trzecia - o samym kręceniu, powstawaniu filmu). Dla filmoznawcy to ciekawy temat na esej: wyszukiwanie połączeń, symboli, odbić itd.

Te trzy warstwy reżyser łączy całkiem świeżą spoiną, bez dusznej i wszechwiedzącej domieszki ramolowatości. Film nakręcił Miszcz, a można się miło zaskoczyć, bo pachnie raczej szczypiorkiem, a nie naftaliną.

Podsumowując tryptyk przychodzi mi wciąż jedna, brzęcząca nad uchem, prosta (prostacka ?) myśl: cieszyć się życiem, nie poddawać się i walczyć o tę radość. Tak nie po katolicku, nie kłaść się na posadzce i cierpieć.

Taaa, łatwo mówić, a mi się tak ostatnio nic nie chce... Ta zima kiedyś musi minąć...

ps. Z powyższego wynika, że Janda=spoiwo=spoina.
ps2. Kino Alchemia ma małe szanse na to, żebym do niego wrócił: niedzielny seans (sobotni też) miał fatalny dźwięk (ledwo dało się słyszeć monologi Jandy), część obrazu (i to np. z główną aktorką) lądowała na suficie i na bocznej ścianie, a na dodatek na korytarzu odbywał się urodzinowy kinderbal i co jakiś czas sympatyczne brzdące wpadały na salę, gdzie równie sympatyczna starsza Pani Widz wypraszała je z rosnącą za każdym razem irytacją. Ogólnie porażka... Można być kinem studyjnym, ale profesjonalizm obowiązuje, prawdaż?

Brak komentarzy: