wtorek, 6 stycznia 2009

33 sceny z życia - jeszcze

Zaległa lektura "Polityki" (48/2008), końcowy fragment wywiadu Janusza Wróblewskiego z Mikiem Leigh:
- Współczesne kino rzadko zajmuje się złożonościami ludzkich postaw i niejednoznacznością świata. Przepraszam za akademizm tego pytania, ale jak pan rozumie realizm w kinie?
- Kiedy miałem 12 lat, zmarł mój dziadek. Jego pogrzeb odbywał się w mroźny, zimowy dzień w Manchesterze. Wszędzie ślisko. Trzeba było uważać, żeby nie upaść. Czterech dobrze zbudowanych, wysokich mężczyzn, wynosząc z kościoła jego trumnę, o mały włos nie wywróciło się na schodach. Pomyślałem sobie, że to świetny pomysł na film. Pokazać prawdziwych ludzi z ich rzeczywistymi problemami, czego w hollywoodzkim kinie nigdy się nie zobaczy.
- Tak po prostu sfotografować życie i umieścić je na ekranie?
- To niby oczywiste. Sztuka nie polega jednak na mechanicznej rejestracji tego, co jest. Naturalizm mnie nie pociąga. Chodzi o wyciąganie esencji. Trzeba szukać prawdziwych motywacji, prawdziwych sytuacji, które coś znaczą. Samo opowiadanie historii to za mało.
- A co znaczy tamta scena?
- Bezradność wobec śmierci. Misterium życia. Groteskowość losu. Tylko że przeżywając ją, jeszcze o tym nie wiedziałem.

Brak komentarzy: